Październik to czas startu zarówno roku akademickiego jak i duszpasterstw w które jestem zaangażowana. Wszystko byłoby ok, ale ostatnio mam dziwny mętlik w głowie, nic się w niej nie układa tak jakbym sobie tego życzyła...
Dwa ostatnie lata spędziłam w jednej wspólnocie, ludzie spoko, ale ostatnio mam wrażenie,ze tam nie pasuję, że jestem za stara na tą wspólnotę, mam już inne problemy i spojrzenie na świat,czym innym żyję niż Ci co tam są. Mam wrażenie, że stałam się dojrzalsza, silniejsza, nie potrzebuję ich... No i duszpasterz, który doprowadza mnie do szału - nie przepadam za nim, ale cóż nie dla niego tam przychodziłam... Sama nie wiem co z tym fantem zrobić...
Po ŚDM w Krakowie powstało coś nowego, w co się zaagażowałam całym sercem,w tym jednym chcę zostać, bo warto, daje mi jakąś satysfakcję i radość.
I ostatnia rzecz, w którą jestem zaangażowana od kilku lat - Taize właśnie. Wszystko super, spoko, już się młyn zaczyna, zaczynają ludzie do mnie pisać, ale ja jeszcze nic nie wiem, nie ruszyliśmy. Jeszcze dwie osoby, których nie koniecznie chcę widzieć u siebie w grupie piszą, że chcą jechać ze mną, już szukam jakiś wykrętów, żeby ich nie zabrać i przyjaciółka, która zadaje Ci cios w serce i mówi, że z Tobą nie pojedzie tylko z drugą grupą, z innego miasta... No i jak tu żyć?!
Dziś jadąc z koleżanką z pracy w teren gadka szmatka, ale ja w pewnym momencie uświadomiłam sobie, że chyba coś jest ze mną nie tak... Do tej pory jakoś się ogarniałam (spowiadałam) w miarę regularnie, a teraz od lipca nic. Czuję w sercu rozdwojenie, z jednej strony chcę a z drugiej nie widzę takiej potrzeby... Czasem mam wrażenie, że co innego mówię, swoją postawą i słowem, a co innego czuję w sercu i głowie. Nie wiem co jest w tym roku nie tak, za dużo znowu złych emocji, za dużo wiem rzeczy, o których bym nie koniecznie chciała i powinna wiedzieć?! A może to po prostu kwestia domu, gdzie znowu jest źle, gdzie nie ma akceptacji mojego zachowania, gdzie babcia ma coraz lepsze odpały urojeń i akcji psychiatrycznych, gdzie co chwilę słyszy się powracający jak bumerang temat braku pieniędzy... Znowu chce mi się wyć, ale nie mam czym, nie mam na to siły :( mam już dość złych emocji, wrzasków, krzyków, utyskiwań, docinania. Znowu jak w czasie studiów, gdy ciotka umierała mam ochotę zatracić się w nicości, może upić raz a porządnie, a może po prostu przytulić się do kogoś kto da poczucie bezpieczeństwa i wysłucha, nie skrytykuje, pomoże przejść ten ciężki okres... A może po prostu szukam faceta ideała? Męża? Chciałabym, ale nie ma facetów idealnych... A może to jest mój krzyk wewnętrzny, wołający, hellow rodzino, ja tu jestem, też mi z tym bagnem nie jest dobrze, ale wiem, od 6 lat (a dokładniej od 18.07.2011) muszę być tą szyją, która utrzyma ta kiwająca się na boki głowę...
Miałam chodzić na różaniec, albo chociaż go codziennie samemu odmawiać, nie mam na to siły, chęci, lecąc rano do pracy udaje mi się jeden, czasem dwa dziesiątki zmówić, na tym się kończy... jedno wiem o co chcę Szefa Szefów prosić o szybkie zakończenie tych akcji z babcią, o jej szybkie odejście bez cierpienia, bo my już mamy dość. Mama, a to się przekłada na mnie i ojca. Tak się dziwnie zachowują, że nie zjeżdżam na każdy weekend do domu, po co?! Po kolejną awanturę, kolejne akcje babci, żeby usłyszeć, że znajomi ważniejsi (choć już nawet z dziewczynami za bardzo się nie umawiam, bo wiem, że jak to zrobię będzie jazda...)?! Po co?
Dwa ostatnie lata spędziłam w jednej wspólnocie, ludzie spoko, ale ostatnio mam wrażenie,ze tam nie pasuję, że jestem za stara na tą wspólnotę, mam już inne problemy i spojrzenie na świat,czym innym żyję niż Ci co tam są. Mam wrażenie, że stałam się dojrzalsza, silniejsza, nie potrzebuję ich... No i duszpasterz, który doprowadza mnie do szału - nie przepadam za nim, ale cóż nie dla niego tam przychodziłam... Sama nie wiem co z tym fantem zrobić...
Po ŚDM w Krakowie powstało coś nowego, w co się zaagażowałam całym sercem,w tym jednym chcę zostać, bo warto, daje mi jakąś satysfakcję i radość.
I ostatnia rzecz, w którą jestem zaangażowana od kilku lat - Taize właśnie. Wszystko super, spoko, już się młyn zaczyna, zaczynają ludzie do mnie pisać, ale ja jeszcze nic nie wiem, nie ruszyliśmy. Jeszcze dwie osoby, których nie koniecznie chcę widzieć u siebie w grupie piszą, że chcą jechać ze mną, już szukam jakiś wykrętów, żeby ich nie zabrać i przyjaciółka, która zadaje Ci cios w serce i mówi, że z Tobą nie pojedzie tylko z drugą grupą, z innego miasta... No i jak tu żyć?!
Dziś jadąc z koleżanką z pracy w teren gadka szmatka, ale ja w pewnym momencie uświadomiłam sobie, że chyba coś jest ze mną nie tak... Do tej pory jakoś się ogarniałam (spowiadałam) w miarę regularnie, a teraz od lipca nic. Czuję w sercu rozdwojenie, z jednej strony chcę a z drugiej nie widzę takiej potrzeby... Czasem mam wrażenie, że co innego mówię, swoją postawą i słowem, a co innego czuję w sercu i głowie. Nie wiem co jest w tym roku nie tak, za dużo znowu złych emocji, za dużo wiem rzeczy, o których bym nie koniecznie chciała i powinna wiedzieć?! A może to po prostu kwestia domu, gdzie znowu jest źle, gdzie nie ma akceptacji mojego zachowania, gdzie babcia ma coraz lepsze odpały urojeń i akcji psychiatrycznych, gdzie co chwilę słyszy się powracający jak bumerang temat braku pieniędzy... Znowu chce mi się wyć, ale nie mam czym, nie mam na to siły :( mam już dość złych emocji, wrzasków, krzyków, utyskiwań, docinania. Znowu jak w czasie studiów, gdy ciotka umierała mam ochotę zatracić się w nicości, może upić raz a porządnie, a może po prostu przytulić się do kogoś kto da poczucie bezpieczeństwa i wysłucha, nie skrytykuje, pomoże przejść ten ciężki okres... A może po prostu szukam faceta ideała? Męża? Chciałabym, ale nie ma facetów idealnych... A może to jest mój krzyk wewnętrzny, wołający, hellow rodzino, ja tu jestem, też mi z tym bagnem nie jest dobrze, ale wiem, od 6 lat (a dokładniej od 18.07.2011) muszę być tą szyją, która utrzyma ta kiwająca się na boki głowę...
Miałam chodzić na różaniec, albo chociaż go codziennie samemu odmawiać, nie mam na to siły, chęci, lecąc rano do pracy udaje mi się jeden, czasem dwa dziesiątki zmówić, na tym się kończy... jedno wiem o co chcę Szefa Szefów prosić o szybkie zakończenie tych akcji z babcią, o jej szybkie odejście bez cierpienia, bo my już mamy dość. Mama, a to się przekłada na mnie i ojca. Tak się dziwnie zachowują, że nie zjeżdżam na każdy weekend do domu, po co?! Po kolejną awanturę, kolejne akcje babci, żeby usłyszeć, że znajomi ważniejsi (choć już nawet z dziewczynami za bardzo się nie umawiam, bo wiem, że jak to zrobię będzie jazda...)?! Po co?
Komentarze
Prześlij komentarz