Byłam wczoraj w domu, żeby iść z mama na groby, po pobycie w domu mam dość... Cała otoczka atmosfery domu, ciągłego utyskiwania, że to przez dziadka nie możemy wynająć mieszkania na górze, że włożyła w ten remont kupę kasy, że ciągle nie mamy kasy, że tak źle jak od ostatniego roku jeszcze nie było, że ona już nie może, że jej mamusia da jej radę, mnie to przerasta, przytłacza? mam ochotę z jednej strony wyć, z drugiej uciec daleko od domu. I im dalej od domu jestem tym mi lepiej... Nie mam ochoty wracać do domu.. Czy jestem wyrodną córką, wnuczką, czy może po tych wszystkich przejściach dotychczasowych znalazłam wreszcie miejsce, gdzie nie muszę na to patrzeć, żyć od minuty do minuty, patrzeć jak wszyscy się miotają, bo tak wypada, a wzmianka o DPS czy innym tego typu ośrodku - wolę nie poruszać, bo znowu usłyszę, że to jej matka, że dopóki odzyskuje świadomość to jej nie odda. Ale moja matka już jest u kresu, więc każdy kolejny dzień, każda kolejna minuta z babcią ją przytłacza i wykańcza. Boję się, że znowu jak już podejmie decyzję o DPS to będzie za późno, tak jak było z dziadkiem, że lekarz z hospicjum nie zdążył do nas dotrzeć, bo w między czasie dziadkowi się odjechało na tamten świat. Ja rozumiem, koszty, kosztami, ale jakoś byśmy sobie dali radę, a o ile by była zdrowsza atmosfera w domu i ile więcej czasu i spokoju by było...
Do kompletu czuję się jak uboższa krewna moich przyjaciółek, na nic nie mogę sobie pozwolić, bo nie ma kasy, chodzę w starej, zniszczonej i nie dającej się doprać kurtce przejściowej (chciałam kupić nowa, ale w sumie nie znalazłam nic ciekawego, bo za późno się za to zabrałam) to samo tyczy się butów zimowych, zostały mi tylko treningi - żadnych na obcasie nie mam :/ Oglądałam i nawet mierzyłam, ale znowu pojawia się bariera ceny, ja nawet po pracy nie chodzę do galerii, bo po co? Oglądać wystawy, nie móc sobie nic kupić, bo nie przeżyje do końca miesiąca? Jest mi przykro, czuje się ochydnie spotykając z przyjaciółkami - ja mam ciuchy ze szmateksu, one z Orsay czy innej sieciówki... Dobrze, że do Bazylei muszę sobie tylko kupić kieszonkowe....
Do kompletu czuję się jak uboższa krewna moich przyjaciółek, na nic nie mogę sobie pozwolić, bo nie ma kasy, chodzę w starej, zniszczonej i nie dającej się doprać kurtce przejściowej (chciałam kupić nowa, ale w sumie nie znalazłam nic ciekawego, bo za późno się za to zabrałam) to samo tyczy się butów zimowych, zostały mi tylko treningi - żadnych na obcasie nie mam :/ Oglądałam i nawet mierzyłam, ale znowu pojawia się bariera ceny, ja nawet po pracy nie chodzę do galerii, bo po co? Oglądać wystawy, nie móc sobie nic kupić, bo nie przeżyje do końca miesiąca? Jest mi przykro, czuje się ochydnie spotykając z przyjaciółkami - ja mam ciuchy ze szmateksu, one z Orsay czy innej sieciówki... Dobrze, że do Bazylei muszę sobie tylko kupić kieszonkowe....
Komentarze
Prześlij komentarz